Wiersze z tomiku "W ramionach Obry" - Roman Habdas

Stare kładki
Wrosły w zagony trzcinowisk wielonogami pniaków.
Spojone żerdziami z olszyn, garścią gwoździ,
związane wylinką zaskrońców.
O własnych imionach, wtulone w matkę naturę,
aż po omszenie, zmurszenie, gnicie.
Chłoną gorycz przekleństw moczykijów
wylewanych pełni księżyca i żyłce
zawsze zbyt cienkiej
dla ryby życia.
======================================
Nie strzelam do ryb
Brodzę w gumowcach sięgających bioder.
Na ramieniu torba po masce „p-gaz”
wypchana termosem z przyjemnością kawy
i kaloriami batona
Mars.
Zasobnik spływa na lewe biodro.
Rzeka ku Skwierzynie.
Po przeciwnej brzeg Lisiej Góry
szczerzy brunatną przeszłość
„Zębami smoka”.
Wgryzione w warowne wzgórze żelbetu
brązowieją próchnicą.
Roztrzaskane kopuły, schrony bojowe,
zgliszcza korytarzy wioną
stęchlizną przeszłości.
Las sosen przeciwnie, oddechem żywicy.
W porywach wiatru desantuje igły i szyszki.
Jest dobrze po pięćdziesiątce,
jak ja,
i nie pamięta linii frontu.
Wyrósł po wszystkim.
Meandruję w górę Obry
do Starego Dworku.
Nie strzelam do ryb.
I nie chcę
wojny!
=============================
Od pomruków burzy do Antypara z Sydonu
Włochatości trzcinowisk wiatr nie przeczesuje, choć
chmur szarosmętnych przybywa od Chyciny,
pomruków z oddali zwiastowanej burzy.
Strugę Jeziorną, zleniwiałą, tną wiosła.
Spieszno do przystani od pomłyńskich wspomnień,
z których myszy w pola,
sto lat będzie - uszły.
Stawidła runęły,
wrzeciono zamilkło.
Żarna ziaren nie gniotą,
na krupy i razowce, na powszednie kromki.
Antypar z Sydonu – odległy mi poeta,
już wiek przed naszą erą,
wodny młyn opiewał.
Jako pierwszy - ktoś musiał,
i ktoś będzie
ostatni.
=====================================
Przystań
Witając trzcinowy brzeg,
przystań z aparatem pamięci.
Uniżone wiechy dosięgną głębi
natchnienia, łodygi dna.
Szelest trzciniaków pomieszkuje w gęstwie,
remiz uleci z wisiora gniazda.
A idąc brzegiem,
przystań w królestwie cienia.
Głowę orzeźwisz chłodem czarnych olszyn,
stopy tłustością iłu.
Jak trafisz nad przystań,
zanurz strugę myśli we wnętrzu krypy
skąpanej deszczówką. W niej żagle liści
od burty do burty i pióra wioseł
nadgryzione wodą.
==================================================
Wynurzenia starej łodzi
Całymi latami piła wprost z nieba deszczówkę.
Na burtnicach mustrowała porosty,
falbany glonów poniżej
falującego lustra.
Zbudowana z sosnowych desek
(koniecznie bez sęków),
wręg akacjowych,
lnianego targanu mazanego smołą.
Zaprawiona sztuką dychtowania
przesiąkła na starość
przez wypłukany ze styków szparunek.
Oskarżona o próchnicę,
przykuta łańcuchem do drzewa
wyczekuje sądnego dnia.
Z pawężą przy rufie,
niczym obrońcą w mowie końcowej,
skrzypi o ułaskawienie. A jeśli osadzenie,
to tylko recydywistów - pary wioseł w dulkach.
I niechby ostatni raz dziobem na falę.
Odpływają w niepamięć stare łajby.
Odpływają do ziemi ostatni szkutnicy.
Fragment z książki 'Mały Paryż" - Roman Habdas
Rozdział "Miętusy i landrynki"

Muszla
Marian, kontynuując rozpoczętą wyprawę, na dalszą rybarkę wybrał przeciwległy brzeg Sekwany, gdyż wiadomo nie od dzisiaj, że ryby zawsze lepiej biorą po tamtej stronie. Chłopcy przeszli po drewnianym moście. Za ich plecami został plac z huśtawkami. Ogrodzony od strony rzeki i ogrodu Kiślewiczów rozpościerał się w małej niecce aż po mur sklepu motoryzacyjnego, nad którą była harcówka.
Do wędkowania ustawili się vis a vis rzeźni. Najstarszy brat swoim zwyczajem zakomenderował, by Maciej dostarczył świeżych kobuchów. Ten upoważniony do noszenia wiaderka po marmoladzie, które teraz służyło do przetrzymywania złowionych ryb, odstawił przypisany mu kubełek. Wolno zszedł ku wodzie wypatrywać opancerzone w ziarenka piasku i patyki larwy, uczepione do kamieni bądź zamulonych w dnie gałęzi. Dla bezpieczeństwa Staszek poszedł za bratem. W trudnych miejscach podawał mu rękę i asekurował, świadomy powtarzanych nieustannie przez mamę słów. Bezsensownych, ale mających niezwykłą moc. Wypowiadanych tylko wtedy, kiedy słyszała o rajzie nad wodę. Owo powiedzenie mamy brzmiało tak: „Jak mi się utopicie, to mi się w domu nie pokazujcie!” I jak tu można było się utopić i na dodatek w domu nie pokazać? Pilnowali zatem, by nawet czubków butów nie zamoczyć.
Maciek wpatrując się w dno, wypatrzył raptem przy korzeniach wielkiego jesionu tajemniczy przedmiot. Chłopięca ciekawość nie pozwalała dłużej medytować. Guru wędkarskiej wyprawy, podobnie jak dwóch młokosów, był ciekaw, co zacz.
Do wyciągnięcia znaleziska, z wartko płynącej w tym miejscu Sekwany, Marian zachęcił Maćka. Sam trzymał swój skarb, leszczynowy kij z modrzewiową szczytówką. Staszek miał ubezpieczać brata, który przed wejściem do wody obowiązkowo zdjął tenisówki.
Stojąc po łydki, obmacywał najpierw jedną ręką jaśniejące na tle ciemnego dna owo „co zacz”. Po chwili, czując się w rzeczce pewniej, zaczął obiema. Odrywanie od dna szło mozolnie. Zassane znalezisko wreszcie drgnęło i poddało się. Jeszcze kilka ruchów i mocno trzymane przez Macieja dało się, pomimo nurtu, dowlec bliżej brzegu. Wspólnie ze Staszkiem wytargał na ścieżkę tajemnicze „co zacz”. Wtedy oczom chłopaków ukazał się ociekający szlamem, porcelanowy... sracz! Muszla klozetowa, nie wiedzieć dlaczego i przez kogo potraktowana tak... kanałowo.
Przez moment stali zapatrzeni w znalezisko. Marian, który nie rozstawał się z wędką, oparł ją teraz o pień drzewa. Nagle w zakamarku muszli, z którego nie bardzo mogła wypłynąć woda, coś plusnęło. Spojrzeli po sobie, ale nie było chętnego, który włożyłby rękę do środka. Najstarszy nogą poruszył wyszczerbiony klozet, który zmienił na pochyłym brzegu położenie i z wnętrza, z rdzawej otchłani wypłynęły z mułem dwa zadomowione weń miętusy. Bracia rzucili się na ryby. Większego przytrzymał Marian, a mniejszy, o rety! - Wyślizgnął się Maciejowi i poturlał do rzeki. Staszek mógł tylko westchnąć.
- Taaaka ryba! – usłyszeli. Coście zrobili! - Spojrzeli na siebie i na trzymanego przez brata miętusa.
- Włóż swojego do kibelka – powiedział Maciek, bo też ci się wyślizgnie.
Marian spojrzał na żabi pysk ryby, zszedł do wody i nie wiedzieć dlaczego, czy ze złości, czy z rozrzutności, wypuścił ją.
- Niech płynie – bąknął. Kiedyś złowię go „na prawdziwo”, na haczyk – usłyszeli.
Maciej usiadł na trawie, założył tenisówki i znużony wielką wyprawą na ryby wstał, chwycił za pałąk i podniósł kubełek, w którym były dwa kobuchy. Marian, nie mówiąc już nic, uniósł leszczynowy kij, a Staszek, wsunął do kieszeni ręce. W prawej wymacał palcami coś przyklejonego do podszewki. Ścisnął opuszkami palców i oderwał cztery zadomowione tam od przedwczoraj, posklejane landrynki.
- Trochę oblepione paprochami – wydukał. I przyjaźnie wyciągnął rękę.
Wzięli po jednej.
===========================
Wiersze z tomiku " W ramionach Drawy " - Roman Habdas

W ramionach Drawy
Spięszę ku tobie
skrajem ujmującej nocy
rozkochany
nienasycony smukłością
zakolami
wypełniam cię
szemrzącą
a ty
wplatasz powłóczyste warkocze
rozniecasz pożądliwość
i skąpisz
zimnokrwistych uciech
rzeko
Nad Drawą I
Nad Drawą
jesień zaczepiła mnie
całą długością nitki
babiego lata
stanąłem
na żyłce tańczył błyszcz
po wodzie płynęły listki
barwione październikiem
tymiankowe lipienie
ulatywały z dna
by pochwycić nimfę i wrócić
w falujące ramiona
zielonej ciszy
Nad Drawą II
Gdzieś
między Moczelami a Głuskiem
gdzie głusza w brzezinie
obcuje z wydrami
spocznij
na powalonym grabie
spójrz jak korzeniami błaga niebo
o mrok wilgotnej ziemi
wysłuchaj milczących konarów
dosięgłych toni
w których nie wiatr
nie ptaki
a ryby
swoje wiją gniazda
Noc na bindudze
Siedzę na zwalonym pniu
mądry puchacz na drzewie
biorę kąpiel
w falach gasnącego ogniska
wiatr
rozwija nade mną bukowy dym
słucham wspomnień
o krolewskich łososiach
Wiersze z tomiku " Z gliny ulepieni " Roman Habdas

W uprzęży
Zapędziłem się zaślepiłem
coraz trudniej znaleźć
siebie dla ciebie
wychynąć
z uprzęży ulic
Skazany na miasto
uwiązany do roboczogodzin
tęsknię do krasnorostów
ich źrenic u dna
płani tulących mchy do otoczaków
chruścików w okrzemkach
Drawo
kołysko smoltów
minogom i trociom moich myśli
przychylna
Graffiti dla siebie
Wyluzuj człowieku – mówię do siebie
coraz częściej
Zrzucam z polerów cumy przymusów
przeładunki portowe zostawiam
i przystań komiwojażerów
sprzedających jutro
Niesiony swobodą opuszczam
blokowisk nabrzeża
Płynę na rozlewiska Obry
wypogodzić się z ołowiu chmur
Płomienie grążeli
gaszą kilwater łódki
milkną wiosła
zakotwiczam się w oczeretach
Zdążyłem
na koncert ważek
Graffiti znad Warty
Przełajem po kolana w trawie
bielonej krwawnikami
Topniejącego lata dreszcz
wchodzi bosymi stopami
za kołnierz koszuli
Upłynie trochę rzeki nim kropla
słońca zawiruje na parkiecie
gęsiej skórki
nim siatkę rozpiętą
między czarcim żebrem
odstąpi pająkowi
rosa
Nim łąką zatrzęsie
konników polnych
tabun
Barometr
Moszczę zadek w fotelu
kurz puchary obsiadł
przygasił kryształ
patyna trawi wyrazy
mosiężnym tabliczkom wpojone
dyplomy którejś szuflady
wylegują kąty
a medale
złote
(tylko z nazwy)
k o r o d u j ą
Ostrzę kotwiczki
uzbrajam plany
Znad Jutlandii
podchodzi
wyż
Roman Habdas – wiersze z tomiku "Żucie szczawiu" (RSTK Gorzów Wlkp., 2007 r.)
Moje wędkowanie zaczęło się nad Kanałem Mosińskim, kiedy spod lasu przy ulicy Jasnej przeprowadziliśmy się do kamienicy stojącej przy rynku. Za podwórkiem i ogródkami płynęła rzeczka...
Od lat rodzą się wiersze i opowiadania, w których (ponoć) jest smak, jak w dobrej, gorącej zupie zjadanej zaraz po przyjściu z włóczykijostwa.
"Nie mam nic do powiedzenia, więc o tym mówię, i proszę, oto poezja"
(John Cage)

Ryby i koty
Wszystkie koty z Garbarskiej
łasiły się do Stefana i lazły za nim
w podwórze kamienicy pod piątym
przy pieńku wyciągał z puszki po marmoladzie
rybę po rybie a były w niej takie jozie
i klonki że zapierało dech
łowił na snówkę z zasiadki
często na macanego idąc brzegiem
Kanału Mosińskiego
pod Krosinko albo za kolejowy most
Stefan jak nikt miał do ryb żyłkę
i katarynę przy bambusie
do jej nawijania
koty raczył łbami i litością
Most budzyński
W kąt maska powagi
niech wrócą kwaśne jabłka
chrabąszcze zmierzchem czerwca
w menu płochych kleni
krótkie spodnie i rozum
tamtych lat pędraka
Garbarską i parkiem
szybciej od jaskółek
co pod grążel słońca
fraki wynosiły
by na moście stanąć
stuokim sękami
by przekroczyć poręcz
głową pełną kiełbi
Most przy rzeźni
Drżał pod kołami furmanki Klarka
racicami bydła pędzonego na rzeź
zacieniał drewnianym kadłubem
orzeźwiające wodę kikuty starych filarów
izbic zamulone resztki
spomiędzy których wypływały na żer
ryby bezgwiezdnych nocy
i psiej pogody
oczami sęków zapatrzonych w nurt
wszystkich pór roku
płynął nieustannie pod prąd
wystarczyło kroplę wyobraźni zabrać
głowę wychylić za reling poręczy
Śleperyby
Po dzisiaj przedkładam ich smak
wydobyty gałązką lubczyka
nad krem solferino
z groszkiem ptysiowym
chińszczyznę wselaką
pizze i burgery
gotowane na wędzonych żeberkach
puszczały tłuste oka
do grubych plastrów pyrek
marchwi i pietruszki
dosmaczane zasmażką z łyżką skwarek
dochodziły w emaliowanym garnku
na bocznej płycie pieca
gdy ojciec wracał z fabryki
gorące raczyły gębę
od ucha do ucha
* śleperyby – gwarowa nazwa ziemniaczanki